Aktualności
Prezentujemy relację z trasy TriCity Trail 80+, którą przygotowała Ela Cieśla. Miłej lektury!
Zapisałam się na zawody spontaniczne, choć sam bieg był już dobrze przemyślany i zaplanowany, oczywiście z pomocą mojego męża - osobistego trenera – Jarka. Pięć lat temu brałam udział w tej imprezie, również na dystansie ultra i bardzo mi się tam podobało. Najbardziej urzekły mnie malownicze, łagodne i długie zbiegi w kształcie serpentynek. Pamiętam, że było to jedno z najbardziej radosnych dla mnie ultra. Być może tym razem też takie będzie – pomyślałam klikając w „zapisz się na bieg”…
Na miejsce startu przyjechaliśmy kilkadziesiąt minut wcześniej. Lubię ten stan lekkiej ekscytacji, zanim wszyscy wyruszą na ultraprzygodę. Uwielbiam spotykać wielu znajomych biegaczy, z którymi biegam na co dzień, a także tych, których nie widziałam szmat czasu. Świetnie było pogadać, pośmiać się i rozluźnić przed biegiem.
Jednak stojąc już na linii startu byłam skupiona, wiedziałam jaki mam cel i jak zaplanować bieg. Jarek opracował mi odpowiednią strategię, abym w dobrym samopoczuciu i zdrowiu dobiegła do mety. Czułam lekki stres, ale jednocześnie radość startu w ultra, gdzie wszystko może się wydarzyć i gdzie mogę się całkowicie ,,rzucić" w ten dystans. Taki długi bieg, to tak naprawdę są zawody w jedzeniu i piciu oraz odpowiednim zaplanowaniu tempa. Tempa, na jakie nasz organizm jest aktualnie gotowy. Kilka wskazówek od Jarka, parę fotek, całus na drogę i wystartowaliśmy.
Od początku biegłam na lekkim luzie, podziwiając piękną trasę. Zaczęłam bardzo wolnym tempem, zgodnie z planem, kumulując energię na dalsze kilometry. Nie pomagał fakt, że od razu było z górki i nogi same niosły, czasem trochę za szybko.
Pogoda była świetna i chociaż duża wilgotność powietrza dawała się we znaki, cieszyłam się z tego, że słońce schowało się za chmurami i wiał wiatr, szczególnie na szczytach górek. Uwielbiam biegać z muzyką, więc ona nadawała mi rytm, a nogi same niosły.
Priorytetem na takim biegu jest odpowiednie dostarczanie sobie kalorii i nawadnianie od samego początku. Podczas przygotowań mocno na to zwracałam uwagę. Jadłam i piłam więc co kilometr, dzięki temu żołądek mógł się powoli przyzwyczaić do tego, a ciało miało energię. Taka strategia sprawdziła się na naszych wspólnych (moich i Jarka) wielu biegach ultra. Jadłam żele energetyczne, popijając wodą. Zabrałam ze sobą trzy półlitrowe softflaski (zwykle wystarczają mi dwa, jednak ze względu na upały miałam jeden w zanadrzu).
Gdy dobiegłam do pierwszego punktu żywieniowego, dowiedziałam się, że jestem czwarta wśród kobiet. Lekko się zdziwiłam, gdyż naprawdę początek mój był dość wolny i myślałam, że sporo dziewczyn mnie wyprzedziło. Nawet jeden zawodnik mijając mnie na początku stwierdził, że robię „spacerek” (hehe, zobaczymy na mecie ;-)) Zwykle punkty z jedzeniem ogarniam dość szybko, ale gdy dowiedziałam się o tym, iż jestem czwarta, chwyciłam wafel z masłem orzechowym, kilka daktyli wrzuciłam do kieszeni plecaka, uzupełniłam flask w izotonik i jazda dalej. Jeden z biegaczy nawet krzyknął do drugiego: „patrz, tak się wychodzi z punktu!”. Wybiegłam żując wafel i zapijając colą. Nie było czasu na marudzenie. Mój cel na teraz: dogonić trzecią kobietę. Jednak cały czas, konsekwentnie utrzymywałam swoje tempo wiedząc jak jeszcze długi jest dystans przede mną. Biegło mi się bardzo komfortowo.
Trasa była świetnie oznaczona, jednak w pewnym momencie zamyśliłam się i pobiegłam prosto zamiast skręcić w lewo pod górę, na szczęście dość szybko się zorientowałam, że nie widzę oznaczeń w postaci czerwonych taśm i zawróciłam. Od tego momentu często patrzyłam na mapę w zegarku.
Kilka dni wcześniej mocno padał deszcz i w lesie było sporo błota. Nawet w jednym momencie, w tunelu, którym musieliśmy przebiec pod obwodnicą znajdowało się tyle wody, że suchą stopą nie dałoby się tego przejść. Chyba, że za pomocą wspinania się na ogrodzenie (wybrałam tę opcję). Takie jest ultra – szybkość podejmowania decyzji tu ma duże znaczenie.
Gdy wbiegałam na drugi punkt żywieniowy, zobaczyłam z daleka Jarka i Krystiana, którzy przyjechali mi kibicować. Fajnie było ich tam spotkać. Wówczas byłam druga wśród kobiet, więc: arbuz i słony precel w dłoń, uzupełniłam picie i lecę dalej. Mijam na trasie wielu znajomych, mówią mi: Ela donieś te 2 miejsce do mety, trzymamy kciuki! To było bardzo miłe. Wiec starałam się „nieść” to 2 miejsce najlepiej jak umiałam. Nagle znienacka na drodze „wyrosła” rzeczka – chciałam przemknąć po kamieniach, ale jeden z nich niespodziewanie się osunął i jedna stopa wpadła mi do wody. Nóżka przemoczona, ale szybko wyschnie, pomyślałam. Jednak później, na mecie, okazało się, że właśnie na tej stopie zrobił mi się mega pęcherz, który dokuczał przez większość dystansu.
Ogromnie lubię na TriCity Trail te serpentynki zbiegowe. Malowniczo się wiją odsłaniając piękno Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Niektóre górki były mocne, ale podejścia nie sprawiały mi problemów. Szłam szybko i czułam siłę.
Z radością rozpoznawałam znajome szlaki, po których biegłam 5 lat temu. Zupełnie jednak nie pamiętałam ścieżki edukacyjnej w Marszewie – są tam domki i wiaty umiejscowione na górkach. Biegło się tu po podestach ułożonych w lesie. Stali tam kibice, którzy bili brawo i wskazywali gdzie zbiec, bo taśmy były akurat mało widoczne.
W miejscowości Głodówko przy przejściu przez ulicę wolontariusz chwilkę biegnie ze mną i mówi, że mam super wynik, bo nie tylko jestem 2 kobietą, ale 25 w open. Podziękowałam mu za wieści, uśmiechnęłam się i poleciałam dalej.
Czułam się świetnie, biegłam słuchając ulubionych bitów, i już zaczęłam wyczekiwać punktu żywieniowego na 55,5 km, bo od tego momentu mieli mi towarzyszyć Jarek z Krystianem. Jadąc tam samochodem, GPS poprowadził ich jakimiś kocimi łbami, spóźnili się i nie zastali mnie. Zdecydowali jednak, że wybiegną w moją stronę z innego miejsca i spotkamy się na ok. 60 kilometrze. Na punkcie ekspresowo uzupełniłam picie, bułka i kabanos (tłuszcze) w rękę i potruchtałam dalej.
Bardzo się ucieszyłam widząc Jarka i Krystiana, bo powoli zaczynałam już odczuwać znużenie, a pogaduchy zawsze pomagają. W sumie to oni głównie nawijali, gdyż ja nie chciałam tracić energii.
Swoją drogą, to świetny pomysł organizatora, że pozwolił na wsparcie mentalne (czyli biegnie się obok zawodnika i można go motywować, ale nie wolno oferować pomocy fizycznej,czyli podawać jedzenia i picia, nieść plecaka, itp.). Jarek lekko i niezauważalnie dla mnie podkręcał tempo biegu, motywował i wspierał. Ma na mnie swoje sposoby. Gdy szłam, on był z przodu i zerkał na mnie, po chwili zaczynał delikatnie truchtać i w dziwny sposób uruchamiała się taka mentalna linka między nami, na której mnie „ciągnął” i poddając się temu, ja też biegłam (sprawdzone nie raz na Rzeźniku :-)).
Nagle przed nami wyrosła góra – poważnie nachylona i wysoka, a wzdłuż niej lina – jaki to był super pomysł, że można się było po niej wspiąć! Zwłaszcza, że tam już zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie. Jednak zawsze po podejściu jest zbieg, wiec ciśniemy dalej. Byle do Zbychowa! To nasze tereny, po których często biegamy. Poza tym, stamtąd już będzie z górki.
Dobiegliśmy do punktu żywieniowego, szybkie izo plus arbuzy i jazda do mety.Zmęczenie jest coraz większe i niestety, przemoczone wcześniej stopy mocno już dają się we znaki, czuję ten ból, jednak staram się o tym nie myśleć. Byle jak najszybciej do mety! Niczym mantrę słyszę Jarka głos: „jedz, pij i do przodu!” i tak do Wejherowa. Wiem, że chłopaki oglądają się często, czy mnie nie dogania dziewczyna z trzeciego miejsca. Cisną ze mną i napierają. Ostatnie kilometry ciągną się jednak…
Wreszcie zaczynam słyszeć odgłosy spikera zawodów. Widzę już znajome ścieżki w parku. Jarek się ogląda, chyba po raz ostatni. Kątem oka dostrzegam jak się uśmiecha.
- Zrobiłaś to! - Śmieje się.
Razem to zrobiliśmy, myślę. Przed biegiem mocno się obawiałam, czy moja forma, a raczej jej brak, pozwoli mi w ogóle stanąć na podium, a tu taki wynik...
Mijamy biegacza z dystansu maratońskiego, który widząc, jak przyspieszamy rzucił tylko: - ,,dobra, biegnę z wami". Po kilkunastu metrach został w tyle. Ostatni podbieg, zakręt, już widać metę. Słyszę okrzyki: ”brawo Ela!" Chwytamy się z Jarkiem za ręce. Jest w euforii, coś tam wrzeszczy, pokazuje na mnie, a ja się cieszę. Że to już koniec, że "dowiozłam" świetne miejsce, że znów mogłam poczuć magię tego biegu.
Oprócz 2 miejsca wśród kobiet byłam 22 w open.
Cieszę się bardzo, dziękuję za gratulacje na mecie wszystkim moim znajomym. A mojemu ukochanemu Jarkowi za misję, jakiej się podjął prowadząc mnie do mety, choć ze mną, zwłaszcza już zmęczoną nie jest łatwo.
Było niesamowicie, długo będę ten bieg wspominać. Te zawody mają swój klimat – sceneria TPK jest magiczna. Pod względem organizacyjnym wszystko było zapięte na ostatni guzik (a jak nie było, nic o tym nie wiem) – widać, że bieg robią ultrasi. Punkty żywieniowe wypaśne i super ogarnięte. To po prostu fajna impreza na biegowej mapie Polski. Na pewno jestem tu za rok.
A teraz regeneracja: basen (mam rzut beretem więc grzech nie skorzystać), kąpiele w morzu, urlop, jednym słowem – roztrenowanie.
To był mój 16 bieg ultra…
Ela Cieśla
www.biegajacemalzenstwo.pl
fot. Andrzej Olszanowski