TriCity Trail

Trójmiejski Park Krajobrazowy, 09.07.2022

Aktualności

Jak to z tym TriCity Trail było - czyli rzecz o przebiegnięciu Maratonu+

Zapraszamy do przeczytania pracy konkursowej Konrada Wyganowskiego - uczestnika naszego Maratonu+.

Ten kto chętny niechaj słucha, bo historię swą przedstawię.

Będzie to opowieść drogi, którą dzisiaj Was zabawię.

Jest kraina na północy, między Wisłą a Cedronem,

jej bogactwo widać w pełni, gdy się wzbije wzwyż balonem.

Są tu wzgórza i doliny, gęste lasy oraz łąki,

wąskie ścieżki i strumyki, sarny, dziki, no i bąki.

Spotkać można w noc Stolema, albo Purtka, gdyś jest w pechu,

zmykaj z drogi tym istotom, jeśli nie chcesz być bez dechu.

Kilku śmiałych w biegu, ludzi raz przybyło w owe strony,

popatrzyli, podumali i już bieg był wymyślony:

"Ziemia ta, lipcową porą, stanie świadkiem się wydarzeń.

Będzie sceną zmagań wielu, co ich głowy pełne marzeń.

By pokonać swe słabości, by sens życiu jakiś nadać.

Zatem bierzmy się do czynu, darmo o tym długo gadać."

Potem niosło się w eterze ich wezwanie do biegaczy:

"Kto żyw, niechaj tu przyjedzie, autem, LOT'em lub na klaczy.

Trzy dystanse do wyboru - zapisz się w TriCity Trail,

osiem, cztery, lub dwie dychy ..." - tak brzmiał z grubsza od nich mail.

Więc zgłosiłem się na prędce, niezbyt myśląc jak to będzie,

na maraton z plusem "małym", wszak te drogi znam tu wszędzie.

Nawet się nie obejrzałem, dni tak szybko przemijają,

a już stoję w gdyńskim lesie, z barwną zawodników zgrają.

Jest sobota, siódma rano, Apollina cała w gwarze,

wielu fanów trail'u czeka, są niektóre znane twarze.

Kilka słów zamieniam z tymi, co ich dawno nie widziałem,

powodzenia życzę szczerze, fajnie że ich dziś spotkałem.

Starter zaczął już odliczać, stoję luźno, nieco z tyłu,

głośny gwizdek... ruszyliśmy, aż się podniósł tuman pyłu.

Grupa żwawo się rozpędza, bo jest z górki, leśną drogą,

ja na razie się rogrzewam, w tłoku trudno kręcić nogą.

Mimo tego się przesuwam, wyprzedzając co niektórych,

aby zrobić sobie miejsce, bo niebawem będą góry.

Już emocje pierwsze zeszły, teraz mi ochłonąć trzeba,

bo gdy zacznę nazbyt szybko, będzie potem niezła bieda.

Wnet sylwetkę z przodu widzę i poznaję - to kolega,

parę zdań z nim wymieniamy o tym, jak się dobrze biega.

Jakie plany są na przyszłość i czy zdrowie dopisuje,

i jak dobrze wrócić w trasy, gdy kolano już nie kłuje.

Uspokoił się peleton, każdy znalazł miejsce swoje,

patrzę wprzód - to chyba Rysiek, więc będziemy biec we dwoje.

Drogę krętą wstążki znaczą, ścieżki wąskie albo szersze,

dobijamy do Marszewa, gdzie stromizny są już pierwsze.

Najpierw w prawo i pod górę, potem lewo w dół po schodach,

by znów zaraz na wierzchołek targać dziarsko swój tobołek.

Dalej szczytem podążamy, traktem zmontowanym z desek,

jest dość ślisko więc uważam, by z żelami nie spadł mieszek.

Cięcie w dół, skok przez ulicę, siedem kilometrów z głowy,

dalsza trasa jest mi znana, bo nie jestem tutaj nowy.

Grupka z przodu się urwała, wręcz nie widać z nich nikogo,

nie staramy sie ich gonić, może skończyć się to srogo.

Bo pogoda jest dość duszna, czuję jak mnie pot zalewa,

nie pomogą dzisiaj cienie, które zwykle dają drzewa.

Znów pod górę, potem w dół, w lewo, kilometry dwa,

dobiegamy do Limbowej, baczę by nie spotkać psa.

On tu zawsze na tej drodze chętnie wiesza się na nodze,

dziś za płotem jednak tkwi, nie poczuje smaku krwi.

Mijam asfalt, skręcam w lewo, zaraz znowu będę w lesie,

dalej jest szeroka droga, co nas całkiem fajnie niesie.

Stary bruk już pod nogami, wzdłuż Zagórskiej Strugi wije,

jest nierówny oraz śliski, trochę błota, leżą kije.

To kierunek na Piekiełko, skąd ta nazwa nie wiem sam,

biegnę lekko, Rysiek za mną - dobre towarzystwo mam.

Końoczy się rumakowanie, kiedy skręcić trzeba w prawo,

skarpa co ma ze sto metrów - nie da się już dalej żwawo.

Nie ma ścieżki, nie ma drogi, jeno wstęgi trasę znaczą,

prawie na czworaka w górę, to test dla tych co nie płaczą.

Potem chwila, jeden zbieg, słychać już wołania głos,

punkt kontrolny z karmą stoi, więc poprawiam nieco włos.

Chociaż bierze mnie zmęczenie, to nie staję przy straganie,

mijam namiot i pod górę wolno biegnę na spotkanie.

Z tymi, co na mecie mają, czekać na mnie kiedy pora,

nie ukrywam, że zaczyna męczyć mnie wewnętrzna zmora.

Bom tak zbyt niefrasobliwie, chlapnął rano, tuż przed wyjściem:

"Będę jeszcze przed południem, więc się lepiej nie spóźnijcie!"

Teraz z twarzą wyjść mi trzeba, więc się spinam jak Yakuza,

Rysiek goni zaraz za mną, on przynajmniej wziął arbuza.

Cisza, spokój dookoła, czarnym szlakiem przemierzamy,

to już chyba jest połowa, mostkiem rzeczkę przekraczamy.

W prawo do szutrowej drogi, ciągle naprzód, choć zmęczeni,

znów kolejny żel mam w ustach, ciepło jakbym biegał w Kenii.

Parę kilometrów w górę, serpentyną droga kręci,

jeszcze chwila i w dół trasa, to jest to co nas zachęci.

Rozpędzamy się powoli, lecz skutecznie aż na tyle,

że o mały włos przypadkiem, bylibyśmy zaraz w tyle.

Bo w wirażu dosyć szybkim, mając zamyśloną minę,

usłyszałem głos z oddali "Hola, tutaj, łapcie linę!"

Byłbym zgubił właśnie trasę, lecz stróż czujny stał przy drodze,

całe szczęście, że nas ocknął, byśmy powstrzymali wodze.

Chwytam linę i na górę, ścieżką co ma trochę błota,

wiem że zaraz jeszcze jedna, czeka mnie taka golgota.

I niedługo było płasko, by znów w górę targać głowę,

wejście takie, że odbiera, tym najtwardszym śmiałkom mowę.

Tu zasadził się fotograf, by uchwycić takie chwile,

w których zawodnicy płaczą, a z ich nosów lecą gile.

Nogi ciężkie, lecz już w dół, grawitacja robi swoje.

Ile jeszcze? Czas się dłuży. Kiedy skońoczą się te znoje?

Zbiegiem na rubieże Rumi, gdzie stawiska hodowlane,

znam te miejsca, bo tu mieszkam, wszystko mam tu przebiegane.

Znów podejście bardzo długie, sporym się wyzwaniem stało,

mimo, że to jest nad morzem, to tych wzniesieo tu niemało.

Zwykle wbiegam na tę górę, lecz dziś jest nadzwyczaj stroma,

słońoce grzeje, jest gorąco, jakbym wpadł w czarcie ramiona.

Rysiek nie wygląda lepiej, nawet nam się nie chce gadać,

ktoś już nas dogania z tyłu, ja nie mogę się poskładać.

W końocu droga się wypłaszcza, więc zmuszamy się do biegu,

z lewej leśniczówka stara, z drugiej konie na wybiegu.

Ze trzy kilometry jeszcze, do Zbychowa gdzie wodopój,

jakoś to wytrzymać trzeba, staram się zachować spokój.

Tam jest namiot gdzie obsługa, pracowita niczym mrówki

bo w tym punkcie się zbiegają zawodnicy też z połówki.

Zatrzymuję się, by łyknąć trochę wody i banana,

w sumie nic poza żelami, nie wciągnąłem dziś od rana.

Trudno ruszyć w dalszą drogę, choć jest z góry, cisnąć można,

lecz nie daje się przyspieszyć, to jest tylko myśl pobożna.

Wymieszali się biegacze, ci z połówki i ultrasi,

aż do Młynków wspólna droga, trochę raźniej, wszak to nasi.

Ani się nie obejrzałem, jak znów sami zostaliśmy

i pod górę, błotną drogą, noga w nogą dalej szliśmy.

Skurcze mocno łapią w łydkach, a do mety pięć zostało,

strasznie dłużą się minuty, choć wydaje się to mało.

Każdą górę wręcz męczymy, nie ma mowy o szybkości,

W dół też jakoś słabo idzie. Gdzie jest ten demon prędkości?

W końcu nasz ostatni etap, znów z innymi się mieszamy,

staram się nieco przyspieszyć, bo już widać przedmieść bramy.

Gwarno w Parku wejherowskim, słychać gwizdy i dzwoneczki,

są kibice, są najbliżsi, więc przybijam im piąteczki.

To ostatnie metry prostej, przekraczamy linię mety,

ulga, radość, satysfakcja to finiszu są zalety.

Dziękujemy sobie z Ryśkiem, za te wspólne trudu chwile,

że to bieg nasz nie ostatni, bardzo dobrze wiem i tyle.

Medal dynda na mej szyi, czas posilić się po męce,

do wyboru jest tak wiele, nie wiem w co mam włożyć ręce.

Co rusz nowi zawodnicy, wśród kibiców gromkich wrzasków,

przekraczają linię mety, w burzy fanfar i oklasków.

Pięd dych kilometrów prawie, tysiąc metrów przewyższenia,

zapamiętam długo jeszcze, bo to warte są wspomnienia.

Bólu dziś już nie pamiętam, tylko same dobre chwile,

każdy pewnie ma podobnie, dużo tutaj się nie mylę.

Niech te opowieści rymy, są świadectwem dla potomnych,

że TriCity Trail zawody, to zabawa dla niezłomnych.

Biegał i cierpiał z własnej, nieprzymuszonej woli w dniu 10 lipca 2021, co też potem skrzętnie opisał

Konrad Wyganowski.

fot. Piotr Oleszak

Partnerzy
Partnerzy instytucjonalni
Patroni medialni