TriCity Trail

Trójmiejski Park Krajobrazowy, 09.07.2022

Aktualności

Czy można być szczęśliwym biegając ultra?

Niedługo po tym, jak w ręce wpadła nam książka Magdy i Krzyśka Dołęgowskich „Szczęśliwi biegają ultra” (Wydawnictwo Galaktyka) zrobiliśmy konkurs. Zadaniem było napisanie, jak to jest możliwe, że biegając mordercze dystanse ultra można być szczęśliwym. Jeden z uczestników konkursu - Robert Urbański podzielił „szczęście podczas ultra” na kilka form i każdą z nich szczegółowo opisał :)

Czy można być szczęśliwym biegając ultra? Pewnie, że można. Na początek wyjaśnienie - nie myślę o sobie „ultramaratończyk”. Ukończyłem raptem tylko 2 razy Bieg Rzeźnika i 2 razy Bieg 7 Dolin. Jestem wioślarzem z 26-letnim stażem. Stopniowo wygaszając wyczynowe trenowanie musiałem sobie znaleźć sportowe „życie po życiu”. Wciąż trenuję wioślarstwo, nawet startuję w zawodach, ale mistrzostwa Polski to nie mistrzostwa świata. I znalazłem – górskie ultra!

Szczęście podczas biegu ultra przybiera kilka form. Pierwsza to ekscytacja przygotowaniami. To całe myślenie w co się ubrać, co zabrać, jak dojechać. Jest w tym mnóstwo pozytywnej energii.

Druga forma specyficznego szczęścia biegacza ultra to ten dreszcz emocji, jaki odczuwam na chwilę przed startem. Gęsia skórka na ciele to zapowiedź niesamowitej przygody z niepewnym końcem. Nie zapomnę nigdy tego dreszczu, który przeszedł mnie na starcie pierwszego Rzeźnika. Wiedziałem, że czeka mnie (nas) coś niesamowitego.

Trzecia forma to szczęście estetyczne, jak wtedy kiedy w czasie Biegu 7 Dolin wzeszło słońce i wśród niesamowicie kiczowatych kolorów ukazała się panorama Tatr. Byłem szczęśliwy nawet wtedy gdy już potężnie zmęczeni wdrapaliśmy się na Połoninę Caryńską i trzęsąc się z zimna wołałem do kolegi – „Biegnijmy, zimno mi!”, a przed moimi oczami chmury bawiły się w berka. Takich momentów na każdym biegu ultra w czasie kilkunastu godzin wyścigu jest mnóstwo.

Kiedy już biegnę i przekraczam barierę ultra to jest moment, hmm czasami całe godziny, kiedy szczęśliwy już nie jestem. To nie-szczęście ultra nazywa się KRYZYS i zawsze mnie dopada. No cóż taki urok. W wioślarstwie dystans to 2 kilometry, wysiłek bardzo intensywny, zmęczenie jest brutalne i bywa, że doprowadza zawodnika do utraty przytomności. Kryzys - jeżeli jest - to odczuwa się go jak kilkusekundowy impuls, który może doprowadzić do przegranej. W biegach ultra zmęczenie sączy się powoli (ma przecież czas) i zanim się zorientujesz napierasz pod górę z Kryzysem. Współautorkę książki „Szczęśliwi biegają ultra” - Magdę - spotkałem na zeszłorocznym Rzeźniku w okolicach Chatki Puchatka. Ja brnąłem z moim biegowym partnerem - Piotrkiem i Kryzysem, a panie (Magda i Justyna Frączek - przyp.) dogoniły nas, chwilę z nami przeszły, po czym uśmiechnięta Magda odwróciła się i spytała koleżankę z uśmiechem na ustach: „To co biegniemy jeszcze, nie?” (koleżanka najwyraźniej też tak jak ja dźwigała na plecach Kryzysa). „No dobrze to od tego kamienia ruszamy” – dokończyła pokazując na leżący kilkanaście metrów dalej głaz. No i pobiegły. Były na mecie kilkanaście minut przed nami. Ta scena utkwiła nam w pamięci i często ją wspominamy opowiadając jak jest na Rzeźniku. Dzięki niej, wiem też, że tytuł książki nie kłamie.

Kilka miesięcy później pobiegłem w Krynicy w Biegu 7 Dolin. Trasę już znałem, więc liczyłem na znaczne poprawienie czasu, ale mój żołądek spłatał mi figla i… zawiązał się w supeł. W Rytrze podejrzewałem, a kilkanaście kilometrów dalej na Przehybie byłem pewny, że mam problem. Duży problem, który stawiał po znakiem zapytania ukończenie wyścigu. Oj męczyłem się i chyba było to widać, bo kiedy dowlokłem swoje zwłoki do Wierchomli, pani podając mi kubek z herbatą spojrzała przeciągle na mnie i spytała – „To co koniec?!”. A ja z uśmiechem na ustach, odpowiedziałem: „Nie, za jakieś 4 godziny powinienem być w domu”. Byłem sponiewierany, ale szczęśliwy. Skończyłem 9 minut szybciej, niż rok wcześniej. To kolejna forma szczęścia ultra – szczęście kryzysowe. To moment na dystansie, kiedy wiem, że ukończę ten cholerny wyścig. Mimo wszystko.

Rok wcześniej w Krynicy ostatni etap do mety „zabił” mnie i mojego kolegę, który biegł ze mną. Stan w jakim znalazłem się wtedy na kilka kilometrów przed metą był dla mojego ciała i umysłu zupełnie nowym doświadczeniem. Nie byłem, nie byliśmy na to przygotowani. Mówiliśmy i oddychaliśmy z trudnościami. Byliśmy wyleczeni z biegania - jak się nam wtedy wydawało - na co najmniej rok. Jednak na 3 kilometry przed końcem wyścigu usłyszeliśmy gdzieś w dole odgłosy z deptaka w Krynicy i stopniowo zaczęliśmy odzyskiwać moc w nogach, biegliśmy coraz szybciej. Finisz wśród wiwatujących ludzi, na scenie ktoś wtedy śpiewał patetyczne Time To Say Goodbye. Meta, wielkie zmęczenie, ale jeszcze większa satysfakcja i w moim przypadku olbrzymie wzruszenie. Dokonałem tego – pokonałem swoje pierwsze 100 km. Następnego dnia, jeszcze obolały zacząłem już myśleć co dalej, bo ani miejsce (98/99) ani czas mnie nie satysfakcjonowały. 7 Dolin pokonało mnie, ale i dało nadzieję na przyszłość. Bo na mecie jest to szczęście największe – Szczęście Finishera. Jeżeli dałeś z siebie wszystko, pokonałeś Kryzys to przekraczając metę MUSISZ być szczęśliwy. Czas jest ważny dla tych z pierwszej dziesiątki, dla mnie, który już nie musi wygrywać, ważne jest wyzwanie, walka i meta.

Jest jeszcze jedno szczęście ultra – szczęście rodzinne. Mam to szczęście, że w Bieszczady na Rzeźnika nie muszę uciekać z domu, jedziemy razem. Ja Rzeźnik, ona Rzeźniczek. Jest jeszcze nasz berneńczyk, który dopinguje biegaczy na przepakach i na mecie. Wylizana przez Borysa umęczona twarz na mecie – rzecz bezcenna, on też jest szczęśliwy, że Pan albo Pani wrócili – to takie psie szczęście.

To szczęście ultra nie opuszcza mnie też następnego dnia, kiedy boli, no bo przecież jak mówił klasyk: „co nas nie zabija to wzmacnia”.

Taaak. Biegając ultra można być i trzeba być szczęśliwym. Bo ludzie szczęśliwi to optymiści, odporni i zaradni życiowo, a smutasy siedzą w domu i nie wiedzą ile tracą z życia.

Partnerzy
Partnerzy instytucjonalni
Patroni medialni